Archive for lipca 2012

Nie opalam się

wtorek, 31 lipca 2012 14:05


Nie opalam się. Nie mogę. To znaczy - rączki, nóżki, a nawet brzuszek czasem wystawiam na słońce, ale moja twarz nie zaznała promieni UVA i UVB już pięć lat. Zaczęło się od wizyty u dermatolog, która popatrzyła na mnie uważnie, pokiwała głową i stwierdziła: naczynka. "Albo będzie pani unikać słońca, albo będą problemy". Problemy, czyli piekące czerwone placki, zgrubienia, aż do trądziku różowatego, do którego mam skłonności.

Toteż się nie opalam. Ładna cera mi miła. ;)

Unikanie słońca niesie ze sobą kilka zasadniczych zalet:
- Mniej zmarszczek, bo eliminujemy przynajmniej w jakimś stopniu fotostarzenie. Ja i tak mam zmarszczki od mrużenia oczu, ale posieszam się, że są przynajmniej mniej głębokie. :)
- Mniej (a raczej - wcale) przebarwień. Piegów i plamek u mnie brak.
- Skóra jest mniej przesuszona, zdrowsza.

Minus opowiedzenia się po bladej stronie mocy jest taki, że nie zaszpanujemy złotą opalenizną po urlopie, a cały okrągły rok wyrażenie "córka młynarza" pasuje do nas idealnie. Pomijam oczywiście osoby o naturalnie oliwkowej cerze - ale one zazwyczaj z naczynkami nie mają problemów, więc i brak opalania im nie grozi. Ja szczerze mówiąc polubiłam mój... hm... porcelanowy? odcień skóry. Jeśli potraktować twarz odrobiną dobrze dobranego różu, cera prezentuje się naprawdę przyzwoicie. :)

Przez tyle lat zdążyłam oczywiście przetestować większość dostępnych na rynku kremów ze stabilnymi filtrami (kupujemy je w aptece, różnią się od tych drogeryjnych tym, że działają nawet jeśli nałożymy na nie warstwę innego kosmetyku - np. podkładu). Oto mój autorski przegląd:

Avene
Haute Protection Creme SPF 50
Cena: ok. 55zł / 50ml
Lekka konsystencja, ale trochę długie wchłanianie i wysoka cena. Skusiłam się na jedno opakowanie, ale potem stwierdziłam, że kosmetyki dwa razy tańsze mają bardzo podobne właściwości - po co więc przepłacać?

Bioderma
Bioderma, Photoderm Max Crème Teintée SPF 50+
Cena: ok. 50zł / 40ml
Kupiłam tylko jedno opakowanie kremu, a potem powiedzieliśmy sobie goodbay. Niestety, mimo fajnej konsystencji i przyzwoitego działania odpadł, ponieważ potwornie szczypały mnie po nim oczy. Łzawiłam jeszcze jakieś dziesięć minut po nałożeniu kremu.

Dr Irena Eris
Pharmaceris S, Sun Protect, Hydrolipidowy łagodzący krem ochronny do twarzy SPF 50+
Cena: ok. 38zł / 50ml
Przyzwoity kosmetyk w przystępnej cenie. Dla mnie był odrobinę za ciężki, ale na zimę, kiedy cera potrzebuje dodatkowego zabezpieczenia - bardzo ok. Nie zawsze mogłam go upolować w mojej aptece.

Iwostin
Iwostin, Solecrin, Wodoodporny krem ochronny SPF 50+
Cena: ok. 25zł / 50ml
Chyba najtańszy i najczęściej przeze mnie używany filtr. Dobrze nawilża, ale również - przynajmniej mnie - trochę zapycha. Również polecam go przede wszystkim na zimę, lub na niepogodę - wiatr, ostry deszcz itp.

Vichy
Vichy, Capital Soleil, Matująca emulsja do twarzy SPF 50
Cena: ok. 50zł / 50ml
Odkryty dopiero niedawno, sprawdza się bardzo dobrze. Mnie nie zapycha, co uważam za duuuży plus. Trochę mało nawilża, dlatego stosowałam pod niego krem Nivea Soft. Pod koniec tubki zauważyłam lekkie szczypanie w oczy - nie wiem czy zdążyłam się na niego uczulić, czy po prostu za długo stał na półce. Ogólnie - polecam na lato! 
Ceny na podstawie wizaz.pl


Jak - oprócz kremu - dbam o to, by się nie opalać? Przede wszystkim na plażę nie wybiorę się nigdy bez kapelusza lub przynajmniej chustki - leżakując, zakrywam twarz (i wyglądam przy tym jak nomada). Nie siedzę twarzą do słońca, wybieram zawsze miejsca w cieniu, przesiadam się w autobusie, jeśli padają na mnie promienie słoneczne. (Nie będzie niespodzianką, kiedy nadmienię że znajomi mówią o mnie "wampirek". -.- No ale wolę być wampirkiem niż "czerwonym potworkiem".) Rzecz jasna nie chodzę do solarium - a raczej nie chadzam zbyt często, bo parę razy w ciągu tych kilku lat mi się zdarzyło. Oczywiście w takim przypadku nakładam mocny filtr na twarz i wybieram solarium leżące - w takim można zupełnie wyłączyć lampę oświetlającą głowę.

Jak widać - bez słońca da się żyć. ;) Krem z filtrem i unikanie opalania to dla mnie teraz taka codzienna rutyna, jak mycie zębów - właściwie niezauważalna i nieupierdliwa. Wszystkim pragnącym starzeć się wolniej, polecam tę metodę. Mnie znajomi mówią, że wyglądam na młodszą niż jestem. :)

Ps. Nie zdążyłam w ten weekend wybrać się na zakupy ubraniowe. Może uda się w przyszły. :)

Jak kupujecie ubrania?

czwartek, 26 lipca 2012 13:52

Chciałabym poruszyć taki chyba babski temat, ;) do którego zainspirował mnie komentarz Viv. Chodzi mianowicie o sposób zaopatrywania się w garderobę. Błahe? Jeśli weźmiemy pod uwagę, że w dzisiejszych czasach image ma ogromne znaczenie, a pierwsze wrażenie niejednokrotnie decyduje o bardzo ważnych sprawach (np. podczas rozmowy o pracę czy starań o kredyt), to nasze ubrania przestają być tak naprawdę błahą sprawą.

Żeby się ubrać, należy oczywiście najpierw zrobić zakupy. :) Metody są różne:
- na zakupoholika, czyli 4h w galerii handlowej to za mało
- na łowcę - 4h w second handach to za mało
- na wędkarza - oglądam i przymierzam przez pół dnia, by wyjść z jedną małą bandanką
- na wiernego, czyli większość rzeczy znajduję w jednym sklepie
- na surfera - w internecie jest lepiej i taniej
- na licytatora - tylko aukcje internetowe, one dają najwięcej satysfakcji
- na chomika - nieważne gdzie, nieważne co i za ile, ważne, że duuużo!
- na abnegata, czyli ostatnie spodnie muszą się podrzeć na tyłku, by wyprawa do sklepu miała sens.

Muszę przyznać, że najbliżej mi do postawy wiernej i abnegackiej, to znaczy - kupuję jak już muszę, i zazwyczaj w dwóch - trzech upatrzonych sklepach. Przy czym nie lubię galerii handlowych i zazwyczaj odwiedzam sklepy na Nowym Świecie i w Domach Centrum w Warszawie. Potrzebuję dwóch typów ubrań:
- do pracy - czyli koszule, jasne i czarne spodnie, sukienki, ołówkowe spódnice, kardigany i żakiety
- weekendowe - bluzki, jeansy, wesołe spódnice, sukienki z odkrytymi ramionami.
Prawidłowość jest jedna: ZAWSZE, gdy mam wrażenie, że obkupiłam się dostatecznie w zakresie jednego zestawu, zaczyna brakować mi ubrań w drugim (bo niemodne, znoszone, zniszczone itd.)

Ogólnie na pewno warto wyrobić sobie kilka zasad i kierować się nimi podczas zakupów. Każdy ma oczywiście własny styl - mi akurat daleko do awangardy, wymyślności, przesadzonego indywidualizmu i noszenia rzeczy zwyczajnie brzyskich, tylko dlatego że są cool. (Spodnie haremki? Serio?) Ja biorę pod uwagę przede wszystkim:

1. Braki w danym zestawie. Nic nie frustruje bardziej, niż stos megafajnych t-shirtów, gdy potrzebujesz koszuli z kołnierzem.
2. Kolory! Wiem, że moje odcienie powinny być przede wszystkim chłodne i stonowane, biele raczej złamane, czerni jak najmniej. Ogólnie zachęcam do poznania swojego typu kolorystycznego, gdyż bardzo ułatwia to potem zakupy.
3. Fason - tu działam jeszcze trochę na oślep. Wiem, że powstało mnóstwo książek i programów o typach sylwetki, fasonach, itd., ale nigdy nie potrafiłam zdobytej wiedzy zastosować w praktyce. Rzecz do ogarnięcia w stosownym czasie. :)
4. Jakość - dość mam kupowania byle jakich rzeczy. Widok "dziury od wirowania" wnerwia mnie niemożebnie, swetry zmechacone po jednym praniu i spodnie, które wypychają się i deformują po tygodniu noszenia to jakaś pomyłka! Wyjściem mogą być outlety, gdzie można kupić rzeczy porządnych firm za trochę mniejszą kasę, ale po pierwsze i tak nie wiadomo, czy jakość będzie ok, a po drugie - krzyków mody raczej tam nie znajdziemy...
5. Cena - no cóż. Kupuję to, na co mnie stać. Nie wydaję wcale dużo na ubrania (znacznie więcej idzie np. na knajpy i jedzenie na mieście), ale ciągle szkoda mi wydać więcej na coś porządnego. To się musi zmienić!

Gdzie kupuję ubrania? Raczej w sklepach stacjonarnych (nie mogę się przekonać do kupowania w sklepach internetowych i na allegro, bo tam niczego nie mogę PRZYMIERZYĆ) i raczej w tych oferujących nowe rzeczy. Nie to, żebym miała coś przeciwko second handom, ale wnerwia mnie to, że dostaje ciuch, który już jest w jakimś przynajmniej stopniu znoszony. Jego użytkowanie będzie w związku z tym krótsze, więc i ja wcześniej będę musiała znowu wybrać się na zakupy. Kupuję też praktycznie zawsze sama. Gdy jestem z kimś nie mogę się skupić, boję się znużyć towarzysza czekaniem, irytuję się, kiedy on/ona coś ogląda (strata mojego czasu!) i ogólnie cała wyprawa nabiera nerwowości.

Na koniec prośba - jeśli znacie fajne miejsca w Warszawie, gdzie można ubrać się dobrze i niedrogo, dajcie cynk. ;) Prawdopodobnie wybiorę się w weekend do jakiegoś podwarszawskiego outletu, ale nie wiem nawet, czy coś ciekawego tam znajdę. Jeśi tak - pochwalę się na blogu! (A co!) :)

Kurs językowy - co robić, by motywacja nie malała?

piątek, 20 lipca 2012 11:51

Zdarzyło Wam się zapisać na kurs języka obcego, ZAPŁACIĆ za niego, a potem nie chodzić? Albo chodzić w kratkę?

No więc mnie się (niestety) zdarzyło. Najgorsze jest to, że właściwie przez cały czas trwania kursu nie zdawałam sobie sprawy ze swojej abnegacji. Miałam wrażenie, że chodzę w miarę regularnie i dopiero rzetelne podliczenie i podsumowanie obecności odsłoniło ponurą prawdę. Najczęściej powodami wypisania sobie "samousprawiedliwienia" były: ból głowy, zmęczenie, zła pogoda, głód i wiążące się z tym wszystkim przeświadczenie "i tak niczego się nie nauczę, już lepiej wracać do domu". Wymówka za brak pracy domowej: eee... nie miałam czasu.

Jednym słowem - porażka.

Poświęciłam chwilę na zastanowienie się, dlaczego TAK NAPRAWDĘ nie chodziłam na ten kurs i oto co mi wyszło:
1. Kurs odbywał się w miejscu dość oddalonym od mojego miejsca pracy (10 min. pieszo + 20 min. tramwajem + 5 min. pieszo) i domu (25 min. autobusem).

2. Kurs był tani - za 30 h zapłaciłam ok. 250 zł. Przyjmując, że nie było mnie na połowie zajęć, "przeputałam" 125 zł. Gdybym chodziła na regularny kurs, kosztujący np. 1200 zł, chodzenie w kratkę kosztowałoby mnie o wieeele drożej.

3. Prowadzący był bardzo miły, ale nie jestem pewna, czy do końca kompetentny. Nie umiał poprowadzić zajęć w sposób ciekawy i różnorodny.

4. Na zajęcia było zapisanych ok. 20 osób, a przychodziło 15 - ale oczywiście nie wciąż tych samych, przez co jakakolwiek integracja była praktycznie niemożliwa.

5. Nic mi nie groziło za opuszczanie zajęć, nie miałam też jakiegoś celu, dla którego w nich uczestniczyłam.

Wnioski, jakie nasuwają się z tej wyliczanki, są jednoznaczne. Przede wszystkim, powinnam zapisać się na kurs odbywający się blisko mojej pracy, tak, aby zebranie się na zajęcia nie było równoznaczne z całą wyprawą. Wcześniej nie brałam w ogóle pod uwagę również tego, że powroty autobusem wykluczają w moim przypadku czytanie książki (choroba lokomocyjna), dlatego za każdym razem marnowałam 25 minut. Szkoła, która ma siedzibę koło metra, zyskuje więc dodatkowe plusy.

Jeśli chodzi o ilość osób w grupie, to mam do tego ambiwalentny stosunek. Najmilej wspominam kurs francuskiego, w którym uczestniczyło sześć świetnych dziewczyn. Miałyśmy ze sobą wiele wspólnego i każde zajęcia były prawdziwą przyjemnością. Ale chodziłam także na kurs rosyjskiego w grupie liczącej 15 osób - i też było super. Wszyscy byli bardzo zmotywowali, pojawiali się prawie na każdych zajęciach, a dodatkowo zadania wyznaczane przez prowadzącego wymuszały integrację. Nie będę się więc do końca kierować liczebnością grupy, myślę jednak, że w przypadku najpopularniejszych języków, a zwłaszcza angielskiego, im mniej osób i większa integracja - tym lepiej.

Kolejny wniosek: potrzebna mi motywacja. Niestety, mój wewnętrzny motywator jest bardzo słaby i chodzenie na kurs "tak sobie" jak widać nie zdaje w moim przypadku egzaminu. Myślę o tym, by postarać się o współfinansowanie kursu języka obcego przez mój zakład pracy. Refundacja kosztów odbywa się tylko wtedy, gdy zaliczy się egzamin na koniec kursu i gdy liczba nieobecności nie przekracza zdaje się 25%. To byłoby na pewno bardzo motywujące, ale na razie nie wiem, czy takie finansowanie zostanie mi przyznane.

Drugim "bacikiem" byłoby zapisanie się na egzamin językowy:

- Angielski: myślę, że mogłabym przystąpić do egzaminu CPE w czerwcu lub grudniu 2013 roku, gdybym naprawdę się sprężyła i rzetelnie "przerobiła" cały kurs. W grę wchodzą też np. certyfikaty języka biznesowego.

- Francuski: zupełnie nie czuję się na siłach zdawać DALF C2 (ledwo zdałam ten na poziomie C1). Myślę, że trochę się uwsteczniłam od czasu, gdy zdobyłam certyfikat. Najchętniej poszłabym najpierw jeszcze raz na kurs C1, a dopiero potem na ten przygotowujący do poziomu C2.

- Rosyjski: moja wiedza jest zbyt nieusystematyzowana, by myśleć o certyfikatach. Najpierw przebrnę przez kurs A2, a potem będę myśleć o certyfikacie na poziomie B1.

- Portugalski: na razie nie stać mnie na regularny kurs, więc uczę się sama. Tutaj jednak mam najmniejsze problemy z motywacją, ponieważ uwielbiam ten język. :)

Wychodzi na to, że najlepiej byłoby zapisać się na kurs angielskiego i starać się o jego dofinansowanie. Certyfikat jest w moim zasięgu, a dodatkową motywacją były by wymogi zakładu pracy. Drugą opcją jest francuski - co prawda bez perspektywy certyfikatu, ale być może z dofinansowaniem, stanowiącym motywację. Na rosyjski mogłabym chodzić z "funduszy prywatnych", ale tylko do dobrej, korzystnie usytuowanej szkoły, z małą ilością osób w grupie. Natomiast portugalskiego mam zamiar uczyć się na razie tylko w domu.

Plan nauki języków jest więc taki, że jeszcze w to lato kończę kurs rosyjskiego na poziomie A2. Od nowego roku akademickiego zapisuję się na dwa kursy:
- jeden dwa razy w tygodniu, drugi tylko raz
- francuski lub angielski z dofinansowaniem i rosyjski prywatnie.

Być może ta analiza i rozpisanie planu uchroni mnie przed takimi nieprzemyślanymi decyzjami, jakie podjęłam ostatnio, a co się z tym wiąże - przed stratą czasu i pieniędzy.

Ps. Kurczę, nauka wielu języków na raz to jak jakiś popis żonglerki - zajmujesz się jednym, to drugi rdzewieje...

Portugalski - taki hiszpański, tylko bardziej cool ;)

poniedziałek, 16 lipca 2012 13:18

Uczyłam się w swoim życiu sześciu języków obcych (kurka, sama nie zdawałam sobie sprawy, że aż tyle!). Jeden z nich co prawda jest martwy, ale stanowi dobrą podstawę do nauki innych - mówię oczywiście o łacinie. W liceum mieliśmy dwie godziny łaciny tygodniowo i przez trzy lata zdążyliśmy przerobić jakieś 300 stron JEDNEGO podręcznika. Nie była to jak widać bardzo intensywna praca, choć łacinniczkę mieliśmy surową i wrzeszczącą. Nie pamiętam wiele zasad gramatycznych, a odmiana wywietrzała mi z głowy zaraz po wręczeniu świadectw, ale do tej pory słowa wywodzące się z łaciny (niezależnie w jakim języku) brzmią mi swojsko i znajomo.

 Sądzę, że właśnie dlatego nauczyłam się francuskiego dość szybko i bezboleśnie. Nauka tego języka przebiegała w sposób zupełnie odwrotny niż języka niemieckiego, którego kuliśmy w liceum. Zdając matury miałam opanowany na pozimie B1 i potem na pierwszym roku studiów byłam nawet na kursie na poziomie B2, ale... nie czułam, że się czegokolwiek uczę. O_O Opór materii był ogromny, słówka mi się myliły, gramatyka sprawiała wrażenie zakręconej jak świderek, a rzeczowniki były długie jak spaghetti. Przyszedł moment, w którym powiedziałam sobie: nein! Niemiecki poszedł do kosza, a ja poświęciłam się francuskiemu. W międzyczasie przyplątał mi się równie swojsko brzmiący portugalski, ale jeśli o ten język chodzi, nie wyszłam poza standardowe A1-A2. Nie mam o to do siebie pretensji, bo moim zdaniem nie należy łapać zbyt wielu srok za ogon.

Dlaczego portugalski, a nie hiszpański? :) Jeśli o mnie chodzi powodów jest kilka:

1. Brzmienie języka i to "coś", co sprawia, że chcesz się go nauczyć. Powiedzmy sobie szczerze, portugalski pięknie szeleści.
 
2. Jego znajomość jest o wiele mniej powszechna w Polsce, co sprawia, że czujesz się bardziej trendy i cool. ;) Oczywiście żartuję. Ale faktem jest, że dobrze jest znać jakiś "rzadszy" język.
 
3. Brazylia, Portugalia, Angola i Mozambik to może mniej imponująca lista niż większość krajów Ameryki Południowej i Środkowej, ale i tak fajnie móc się dogadać z tyloma milionami ludzi na świecie. :)

4. Trenowałam capoeirę i uwielbiam bossa novę. Z hiszpańską kulturą natomiast niewiele mam wspólnego.

Historia nauki tego języka jest u mnie trochę zakręcona. Uczyłam się najpierw z pomocą bliskiej osoby, która tym językiem władała, potem samodzielnie, potem uczęszczałam przez prawie dwa semestry na kurs - a że było to we Francji, a pozostali uczestnicy byli Francuzami władającymi hiszpańskim, szliśmy z programem baaardzo szybko. Po powrocie do Polski chciałam kontynuować naukę w jakiejś szkole językowej, ale albo nie miałam na to czasu, albo pieniędzy. I tak minęło kilka lat, mój portugalski się przykurzył, miałam inne cele (certyfikaty z angielskiego i francuskiego, rozpoczęcie rosyjskiego)...

Teraz mam nową motywację, aby ponownie puścić naukę tego pięknego języka w ruch: wakacje w Portugalii! :) Aby przypomnieć sobie podstawy, wyciągnęłam z szafki taką książkę dla początkujących:

 
i chcę ją przerobić przed wyjazdem. Od nowego roku szkolnego poszłabym natomiast na kurs.

 
Jeszcze dwa słowa na temat różnic między portugalskim kontynentalnym i brazylijskim. Mnie znacznie bardziej podoba się ten drugi, jest bardziej miękki, śpiewny, z intonacji przypomina trochę rosyjski. Różnice w słownictwie oczywiście występują, ale nie są bardziej dramatyczne niż te między np. amerykańską i brytyjską odmianą angielskiego. Co może sprawiać problemy, to gramatyka, bowiem w niej występuje trochę różnic, np. w Brazylii w najbardziej prywatnych kontaktach używamy konstrukcji, która w Portugalii jest zarezerwowana do kontaktów raczej oficjalnych.
 
Dla chcących posłuchać pięknej brazylijskiej odmiany portugalskiego - piosenka:

 

Książki: Muzyka. Daj się uwieść!

wtorek, 10 lipca 2012 16:37

Dzisiaj będzie post na szybko: jestem w wakacyjnych rozjazdach, a nie chcę, żeby uciekły mi wrażenia z lektury. :) Dostałam niedawno w swoje łapki książkę "Muzyka. Daj się uwieść!" autorstwa Christopha Drössera, który już wcześniej napisał podobne książki o matematyce i fizyce. O ile tym dwóm dziedzinom raczej uwieść bym się nie dała, o tyle muzyce - jak najbardziej. Już wcześniej interesowała mnie teoria muzyki, ale wszelkie informacje, które znajdywałam w internecie, czy bibliotecznych książkach, okazywały się zbyt nieprzystępne dla takiego laika jak ja.

Książka Drössera natomiast jest przeznaczona przede wszystkich dla muzycznych nowicjuszy - do tego stopnia, że autor rezygnuje z pokazywania zapisu nut na pięciolinii, stosując zamiast tego "schodki" i "beleczki". Jak dla mnie pomysł chybiony, bo chyba każdy z pojęciem pięciolinii się w swoim życiu spotkał, ale w sumie nie przeszkadzało mi to jakoś szczególnie.

Wraz z autorem dokonujemy wędrówki po muzycznym uniwersum. Dowiemy się na początku o wątpliwościach dotyczących pierwszeństwa muzyki i mowy (to problem podobny do tego z jajkiem i kurą), przyjrzymy się aparatowi słuchowemu człowieka i naszemu mózgowi, który wykonuje podczas słuchania znacznie cięższą pracę niż ucho. Dowiemy się czym jest dźwięk i z czego się składa, jakie dźwięki wykorzystuje kultura europejska, a jakie np. indyjska czy indonezyjska. Poznamy pojęcie harmonii i rytmu, dowiemy się także o co chodzi z tym durem i mollem. ;) Na koniec autor przedstawia wpływ muzyki na różne dziedziny naszego życia: wspomnienia, uczucia, a nawet zdrowie.

Jak widać, zakres poruszanych tematów jest bardzo szeroki, co ma wady i zalety. Książkę świetnie się czyta, na każdej stronie można dowiedzieć się czegoś nowego, ale z drugiej strony większość zagadnień jest niestety tylko poruszana. Często nie starczało miejsca na dogłębne wytłumaczenie jakiegoś muzycznego zjawiska, przez co gubiłam się kompletnie, a mój niematematyczny mózg, mimo wysiłków, nie potrafił pojąc tego, co czyta.

Niewątpliwą zaletą książki jest to, że autor stworzył dla niej stronę internetową (niestety, tylko po niemiecku), na której można odsłuchać nagrań, do których odwołuje się podczas swoich wywodów. Stronę znajdziecie tutaj - polecam np. wysłuchanie trzech nagrań (Saite 85, Skalen) piosenki, wykonanej najpierw w naszej, europejskiej, skali, a potem w dwóch bardziej "egzotycznych". Różnica jest ogromna! :)

Ogólnie bardzo polecam książkę muzycznym laikom, którzy chcieliby się trochę podkształcić w tej dziedzinie. Nie zostaniecie na pewno znawcami tematu :) ale na pewno nauczycie się czegoś nowego.

Ruch lekiem na niechciejstwo?

wtorek, 3 lipca 2012 13:16

Ten post będzie dość ryzykowny, jako że zamierzam wysnuć ogólną teorię na podstawie jednostkowego (a konkretniej - własnego) doświadczenia. Mam świadomość niewielkiej, jeśli nie żadnej, wartości merytorycznej tak poczynionych badań, ale co tam. I tak mam zamiar podzielić się tą refleksją, coby do niej wracać w chwili zwątpienia i może nawet zmotywować innych. Refleksja brzmi następująco:

NIC ci się nie chce? Leżysz i masz dość życia? Sterta niepozałatwianych spraw runęła i przygniotła cię swoim ciężarem? Podnieś tyłek, poćwicz, a wszystko jakoś ruszy do przodu.


Trzy razy w ciągu czterech lat miałam okresy niechęci do:
  • ludzi
  • światła
  • otwartej przestrzeni
  • jakichkolwiek obowiązków
i nie wynikało to z głębszych problemów życiowych, raczej z sytuacji, w której się znalazłam i nie wiedziałam co z nią zrobić. Za pierwszym razem wylądowałam w obcym kraju i nie potrafiłam się odnaleźć, za drugim - dostałam dyplom magistra i nie wiedziałam co z nim zrobić. Za trzecim - osiągnęłam większość celów i nie umiałam wyznaczyć sobie kolejnych. Każda z tych sytuacji generowała we mnie stan PMSu do potęgi entej. Łatwo sobie wyobrazić, że raczej nie dostarczałam otoczeniu przyjemnych bodźców emocjonalnych i intelektualnych.

Teraz, kiedy patrzę z perspektywy lat na to, co było zapalnikiem zmian, mogę zauważyć, że za każdym razem zaczynały się one od jakiejś formy fizycznej aktywności. Brzmi banalnie. Powinnam raczej napisać o przyjaciołach, wyjazdach, inspirujących spotkaniach... ale kurczę, z tego co sobie przypominam, chodziło o fakt, że zebrałam się z grajdołka i poszłam na basen. Albo na taniec. Gdy wracałam do domu, poziom endorfin podskakiwał do poziomu, w którym byłam w stanie coś porobić: pouczyć się do egzaminu, wysłać kilka cv, zadzwonić do przyjaciółki i umówić się na kawę. Uprawianie sportu sprawiło, że wykreował się w mojej głowie obraz mnie samej, jako osoby aktywnej. W głowie pojawiała się myśl skoro jeden punkt programu wypełniłam, to może i drugi uda się zrobić? I tak to jakoś szło.


Jak pisałam w poprzedniej notce, nie jestem typem sportsmenki, co oznacza, że ruszenie tyłka na basen wiązało się każdorazowo z gwałtowną walką z samą sobą. Oto co mi pomagało:

  • Umówienie się z koleżanką. Najlepiej mieszkającą blisko, niekoniecznie dobrze znaną. Im mniej jesteśmy zaprzyjaźnieni z koleżanką, tym głupiej będzie nam odwoływać spotkanie.
  • Przygotowanie sobie rzeczy wcześniej. Niech leżą i stanowią wyrzut sumienia.
  • Wybranie sportu, który wymaga najmniej zachodu i jest najtańszy. To nie ma być wielka wyprawa, kolejny wyrzut sumienia. To ma się dziać niejako przy okazji.
  • Zaplanowanie wszystko z głową i tak, by sport nie kolidował z innymi ważnymi rzeczami. W przeciwnym razie łatwo się zniechęcić.
  • Bycie wytrwałym. Efekty (w postaci zwiększonej chęci do życia) nie pojawiają się od razu, ale mimo to w miarę szybko (szybciej niż płaski brzuch i wyrzeźbiona talia...;).
Odpowiadając więc na pytanie zawarte w tytule, stwierdzam, że owszem, ruch jest lekiem na niechciejstwo. Poskutkowało przynajmniej w jednym wypadku - moim. :) Ale wierzę, że może poskutkować i u innych. :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...